niedziela, 13 kwietnia 2008

Z witrażykami na targi staroci




Mam za sobą, jak można wywnioskować z tytułu, niedzielne targi staroci, które dwa razy w miesiącu odbywają się w Gliwicach. Było super. Pogoda dopisała
i od samego świtu zalewało nas słońce, a wiadomo, że witraż bardzo go potrzebuje, bo wtedy zaczyna się mienić, błyszczeć i wydaje się jeszcze bardziej atrakcyjny. Na takich targach nie ma stoisk z ziemniakami, kapustą i mięsem. Są za to wszelakiej maści bibeloty, nawet zdarza się wypchane zwierzę (widziałam sowę). Wśród tych prawdziwych wykopalisk rodem z babcinego strychu można czasem


wypatrzeć "prawdziwą antyczną perłę", na przykład piękną porcelanę, albo urodziwy, dobrze zachowany mebel. Innego stoiska z witrażem nie widziałam, rozdawaliśmy zainteresowanym ulotki, a ludzie reagowali na na nas tak bardzo pozytywnie, że wprost byłam aż zdziwiona tą często żywiołową reakcją. Wniosek z tego jest jeden, że w naszej polskiej rzeczywistości zalanej gęsto niewybredną chińszczyzną (czasem i owszem- przydatną), brakuje czegoś takiego jak powszechny dostęp do rzemieślniczych, rękodzielniczych wyrobów, które funkcjonują poza masową produkcją, zawierają w sobie i orginalność, i piękno; które są wdzięczne i niepowtarzalne, i są przedmiotami codziennego użytku, a ich właściciele mogą na codzień z tym pięknem obcować.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

dedrdtdt